...ani czytać czegokolwiek...

Niech będzie przeklęty przez usta Siedmiu Aniołów, którzy przewodzą przez siedem dni tygodnia,
i przez usta tych aniołów, które po nich następują i walczą pod ich sztandarem.
Niech będzie przeklęty przez Czterech Aniołów, którzy przewodzą przez cztery pory roku,
i przez usta wszystkich tych aniołów, które po nich następują i walczą pod ich sztandarem…
Niech Bóg nigdy nie wybaczy mu jego grzechów.
Niech gniew i oburzenie Pana ogarnie go i płonie na jego głowie.
Niech wszelkie przekleństwa Księgi Praw spadną na niego.
I zapowiadamy Wam, że nikt nie może porozumiewać się z nim ani słowem, ani pismem,
ani okazywać mu jakichkolwiek względów, ani przebywać z nim pod jednym dachem,
ani zbliżyć się doń na mniej niż cztery łokcie, ani czytać czegokolwiek, co on napisał.

Fragment ekskomuniki wg Richard H. Popkin, Avrum Stroll, Filozofia, wyd. Zysk i S-ka, Poznań 1994.

poniedziałek, 9 lipca 2018

O potrzebie wybaczenia




Za oknem przedziału małe światełko. 
Przez moment myślałem, że to ognik mojego papierosa tańczy na szybie. Poruszyłem nawet ręką, aby się upewnić czy to blask zza okna, czy z mojej dłoni odbija się w szkle. Iskierka nie reagowała jednak. Była odległa. Leciała równolegle wzdłuż odgradzającej ją od pociągu płaszczyzny. Jeden, jedyny, zagubiony, od czegoś oderwany, zatopiony w ciemnych przestrzeniach ognik. Jakby dalekie okno w pokoju zatraconego pomiędzy polami domu. Starej chaty. W chacie ludzie. I lecą. Jak ja lecę w pociągu. Bo i ziemia cała poprzez przestrzeń nocy leci. Tam ludzie — dalecy, maleńcy, przycupnięci wraz ze swoim pochylonym nad ziemią domkiem. 
Dwoje zmęczonych rolniczym obrządkiem staruszków.  A także samotna synowa z córką. Wdowa po zmarłym przed rokiem mężu. Widzę babcię z książeczką do nabożeństwa w dłoni: twarz jak ususzone jabłuszko, dłonie z żyłek uplecione, już nie do pracy, ale wciąż czynne, ciągle czujne, doglądające, nieustannie cierpliwe w obrządku poprawiania, przesuwania, porządkowania, układania i nawet, gdy już w kołysce wieczornej modlitwy głowa do snu się mocno kolebie, te ręce już na kołdrze, a wciąż niespokojne, wciąż poprawiające fałdy na pościeli, wyrównują mankiety nocnej koszuli, niestrudzenie obiegają przestrzeń w poszukiwaniu nierówności, nieścisłości, nieprawidłowości.
I cóż te ręce będą robiły w tym odległym zaświecie, do którego pracowicie, ścieżką swojej modlitwy ich właścicielka, staruszka pani Genowefa, krok po kroku zmierza? Co będą tam poprawiać, porządkować, wyrównywać?  
Czy Bóg jest na tyle mądry, że rozumie, iż trud to jedyna gleba, na której wyrosnąć mogą małe radości codziennego odpoczynku? Czy rozumie, że szczęście istnieć może jedynie jako kontrast, jako rzadki kwiat na poletku pełnym chwastów? No, bo jeżeli tam, w niebie nie ma żadnych chwastów, a tylko kwiaty, to kwiaty są chwastami i trzeba je tępić, aby…Aby co? Aby pozostała goła ziemia? A czy goła ziemia, naga, odarta z kwiatów łąka, może być częścią nieba? 
Jeżeli niebo warte ma być ziemi, a nawet - jak mówią - znacznie wartościowsze i lepsze i doskonalsze — musi być ono, to niebo, przede wszystkim żywe i zmienne, tętniące, niespokojne; niebo musi być jeszcze do zrobienia, bo człowiek istnieje po to, aby zmieniać i poprawiać. Człowiek sam jest wciąż do zrobienia i inaczej być nie może. 
Człowiek musi grzeszyć, powstał bowiem, aby szukać, zmieniać i poprawiać, a więc wciąż błądzić i nieustannie próbować. Dlatego, że nie szukać, to znaczy umrzeć — umrzeć nawet dla nieba, zwłaszcza dla nieba, a szukać to znaczy mylić się i błądzić, a mylić się, to grzeszyć i krzywdzić, to pozostawiać innych, pozostawiać obcych oraz bliskich w cieniu, poza sobą. I pozostawiać także siebie poza sobą. 
Bo trzeba niekiedy siebie zdradzić, aby móc do siebie powrócić i sobie przebaczyć. Bo bywa i tak, że już nikt człowiekowi przebaczyć nie chce, więc musi przebaczać sobie sam, aby nie zapomnieć jak w ogóle się wybacza. I po co. Ale przecież bywa i tak, że człowiek nie może już wybaczyć sobie i wtedy musi pójść i znaleźć kogoś, komu przebaczyć będzie w stanie. Musi odnaleźć jakichś grzech, jakąś zbrodnię i jakiegoś przestępcę po to, aby móc mu wybaczyć bo tylko tak obudzić może w sobie pamięć cnoty. 
Bo wybaczyć drugiemu, to wybaczyć nieco gorszemu i przez to samemu się nieco podnieść. 
W stronę obudzonego w sobie Boga. 
Albo człowieka. 
Jeszcze możemy wybierać. 
W niebie, gdzie wszyscy i na wieczność będą przebudzeni — nikt nam już niczego nie wybaczy. 

piątek, 15 grudnia 2017

Święty skrzek




Wynurzyłem się z odmętów wirtualnych kręgów – siedmiu albo i więcej – gdyż coś mi pod drzwiami zaskrzeczało. Czyżby rzeczywistość upominała się o swoje miejsce w moim życiu? Czy to realność, pospolitość, zwykłość, codzienność włazi mi tu, do pokoju, podczas gdy ja leżę w wirtualnej sferze? Już miałem cisnąć w stronę owego skrzeku gumowym kapciem na grubej podeszwie, gdy w szparze pomiędzy drzwiami zauważyłem skrawek rudego futra, za którym postępował pysk, przednie łapy, a wreszcie tułów dopełniający anatomicznej całości stworzenia zwanego Bździunią.
Czego tu chcesz kocie? – zapytałem ssaka, który podpełznął w pobliże łóżka, a następnie zwrócił pysk w stronę stojącej w rogu pokoju palmy. Chcesz znęcać się nad niewinną roślinką? Chcesz gryźć, drapać ocierać swój zwierzęcy, fałszywy, wąchaty, koci, otłuszczony rybną saszetką pysk i rozwieszać na sypialnianym flancu napastliwe, zaborcze feromony, aby później utrzymywać, że ten kwiat, jak zresztą też łóżko, nocny stolik, wszystkie krzesła w domu, a także drzwi, torby foliowe, szafy i kapcie są twoją własnością?
O nie, ten pokój jest nasz i tylko nasz. Ten pokój, w którym śpimy, czytamy, a także niekiedy się przytulamy, jest prywatny, małżeński, intymny, pozostałym ssakom niegościnny.
Tutaj panuje bezkociość całkowita i panuje od samego początku, od kiedy w tym domu zamieszkaliśmy. I jest to bezkociość bezdyskusyjna, totalna, nieznosząca sprzeciwu – kategoryczna i despotyczna.
Cały dom ci nadskakuje, ulega, ustępuje, wręcz łasi się do ciebie. Wszędzie jesteś głównym lokatorem, ale nie tutaj. Tutaj panuję ja i Kasia. Kasia i ja. Tutaj występuje – w przeciwieństwie do reszty pomieszczeń – bezsierściowość.

Idź te swoje biadolenia wygłaszać gdzie indziej, na balkon na przykład. Żebyś choć zamiałczeć zwyczajnie umiał; tak, jak inne, normalne proszące o strawę, albo o kwiatka koty. Ale nie — ty skrzeczysz jak żaba, jak stare zawiasy, jak stuletnia skrzynia odkopana na Saharze.
Idź już, idź i zamknij drzwi.  
Zatrzasnąłem laptopa i położyłem głowę na poduszkę. Dopiero teraz usłyszałem, że w pokoju gra radio. W tle, niegłośno, nastrojowo, świątecznie. Jak miło, że tak gra, jak ładnie śpiewa Bing Crosby White Christmas , a po nim  Elvis Presley Lonely i This Christmas, a za nimi Chris Rea w Driving Home For Christmas, no i oczywiście George Michaela w swoim Last Christmas. I już w chwilę później Stille Nacht w trzech językach po czym, po krótkich wiadomościach, kolędy polskie. Śliczne. A nieco później, ale za to przez całą godzinę będą polskie pastorałki z Podhala.
I nagle zrozumiałem, co mi od dwóch mniej więcej godzin, nie pozwala na pełne, swobodne, spokojne rozkoszowanie się wirtualną emigracją. Oto zmieniając portale społecznościowe, przeskakując pomiędzy tematami, rzucają się w różne rejony ziemi, wszędzie tam, gdzie mnie na kształt latającego dywanu poniósł laptop — słyszałem radio, z którego kapała, sączyła się, ciekła, a następnie lała się Wszędobylska, Uniwersalna Pieśń Wielkanocna.
Poprzez dzieciństwo, młodość i dojrzałość: wszędzie i zawsze ta sama i tak samo śliczna i tkliwa i wzruszająca.
Jak, nie przymierzając, landryna w wymiocinach.
A wszak już od dawna nie wierzę w Mikołaja, od kiedy pamiętam nie lubię zimna, nienawidzę śniegu, kpię z bałwana, wzdragam się przed łyżwą i sankami, nie spożywam ciał innych ssaków, nie wierzę w trzech króli, tudzież w w ducha świętego, nie uznaję zabijania karpia i wycinania drzewek, brzydzę się zakupami, krew we mnie się gotuje, gdy mam gotować dla innych, tym bardziej, że cała moja emigracyjna rodzina, to żona Kasia i kicia Bździunia.

Kasia jest jeszcze w pracy, a ssak znów jęczy pod drzwiami.
Choć koteczku, choć, poskrzecz mi trochę.
A później wskocz na parapet i pogryź kwiatuszka.
Niech to będzie twoja choinka.

Gdzie ten pilot do cholery!


poniedziałek, 4 grudnia 2017

Wróg w łóżku

Źle jest, gdy ze sobą jest się tylko, albo głównie wtedy, gdy sytuacja do tego zmusza.
Albowiem za sobą powinno się tęsknić, do spotkania ze sobą dążyć, siebie oczekiwać i ku sobie uparcie zmierzać.
Choroba, którą odbyć trzeba w łóżku i w samotności wymaga, albo też raczej pomaga, w kontakcie ze sobą i to jest dobry powód do pogaduchy w pobliżu poduchy. Jednak, gdy na codzień ze sobą nie dość obcujemy, takie spotkanie stać się może zaskakująco ciężkie, drażniące i bolesne, co obok niewygód i cierpień wywołanych tą, czy inną niedyspozycją, wytworzyć może nam na czas choroby małe białe łóżkowe piekiełko, znacznie bardziej niestrawne dla ciała i dla ducha, niż mogłoby się to na pierwszy rzut temperatury wydawać. 
Oto natrafić można bowiem w łóżku na człowieka mało sobie znanego, albo wręcz obcego. Kogoś, kto nie chce z nami nawiązać kontaktu, kto podczas najbardziej nawet uprzejmego zagadnięcia o pogodę, lub o stan zdrowia, odwraca się na drugi bok i natychmiast, mniej lub bardziej szczerze, zasypia.
A przecież może być jeszcze gorzej; człowiek ów, pod wspólna kołdrą napotkany, pokrzywiać nam się zacznie, grać na nosie albo – gdy odwrócimy się na drugi bok by sięgnąć po kubek z herbatą tudzież po rogala – opluje nam ukradkiem plecy lub obetrze zasmarkany nos w naszą pidżamę.
Dlatego warto jest przyjaźnić się ze sobą na codzień, warto zagadywać do siebie, banalnie choćby – na przykład o złej pogodzie lub kiepskich popisach naszych narciarzy podczas ostatniego konkursu skoków w S.
Warto jest wymieniać ze sobą co jakiś czas niemądre choćby poglądy, tudzież raz dziennie wejść z lustrem w lekki spór polityczny.
Dobrze jest się w sobie nieco rozeznać, zaznajomić, a być może nawet miejscami polubić, aby nie natrafić podczas choroby we własnym łóżku na antagonistę, wroga lub – co zdarzyć się może także – oślizgłego pochlebcę.
Chociaż z miłością też bym nie przesadzał. 

niedziela, 22 października 2017

Którzy przeszkadzacie mi w cierpieniu

Oni ożywają wtedy, gdy inni umierają.
Śmiercią karmi się zarówno ta partia, jak i ta wiara.
Wiara w człowieka (lub też w boga) na krzyżu. Oni mówią mi, że powinienem — ba, że muszę wciąż przeżywać czyjąś śmierć. Śmierć ich boga (lub też człowieka) na krzyżu, a także śmierć tych, którzy zginęli w prezydenckim samolocie.
Piękni to byli ludzie — podobno mądrzy, dobrzy, taktowni.
Prawie jak ten pan na krzyżu, którego ciało przynoszą nam wciąż kapłani przed oczy.
Mam na ten temat swoje zdanie — byli ludźmi.
Dlaczego nie pokażą, dlaczego nie zwizualizują ciała tego Prezydenta Który Nam Zginął tak, jak ukazali młodego Żyda na krzyżu z otwartą raną od ciosu włócznią? Wszak nieporównanie mocniej działałby na emocje tłumu widok zmasakrowanych zwłok człowieka, aniżeli uśmiechnięta, upiększona w programie graficznym, mądra i łagodna twarz tego, Który Zginał i Jego Żony.
Ktoś tym ludziom odebrał życie? Ktoś zły, ktoś bardzo okrutny? Taki sam, jak ten, który zdradził i zaprowadził Jezusa na krzyż? Mam prawo w to nie wierzyć. I z prawa tego w zaciszu sumieniu mojego korzystam.
Tylko, że wy mi w tym przeszkadzacie.
Ja chciałbym bardziej o kruchości ludzkiego losu i ludzkiego ciała pomyśleć. O tym, jak bardzo bezradni jesteśmy i bezbronni i krótkotrwali. Jak ulotne są nasze miłości, namiętności, nasze sny i nasza — najsilniejsza nawet — wola trwania.
A wy każecie mi nienawidzić. I pokazujecie, kogo nienawidzić mam. Bo — być może — z mojej nienawiści powstaną demony, które pójdą do was na służbę. Z niechęci zrodzą się szakale, które pobiegną, aby służyć wam — hienom.
Podnosicie na placach krzyże ze zwłokami człowieka, który — jak mówicie — umarł za was, a spodem, za sobą, wzdłuż ulicy, ciągniecie inne jeszcze ciała; porozrywane przed laty w katastrofie ludzkie szczątki.

I łączycie człowieka umarłego kiedyś na krzyżu z tymi, zmasakrowanymi w katastrofie ciałami, krzycząc, że ludzkie zło ich zabiło i że wiecie jakie to zło i jacy ludzie. Wycieracie sobie metafizycznymi i namacalnymi trupami ręce i twarze, a później — zakrwawieni, bo nigdy do końca z krwi nie domyci, siadacie do kolacji, dysząc i wypluwając w talerze tę swoją urojoną nienawiść.

Tak też zasypiacie; szczelnie w nienawiść okutani.
Powiecie, że nie na miejscu jest porównywanie cierpień i licytowanie, segregowanie, wartościowanie różnego rodzaju śmierci. A ja wam powiem, że na świecie istnieją większe zła i gorsze cierpienia, od gwałtownej śmierci w uderzającym o ziemię samolocie, a także od bólu ciała przybitego do krzyża. Każdego dnia ludzie cierpią straszniej i są bardziej osamotnieni od waszego Jezusa, na którego czekał ojciec w jasnym niebie.
Wielki ból trwa w milczeniu, gdyż przekracza barierę słów i nie umie się w nich dostatecznie wyrazić.
Najszczersze współczucie zamyka się w ciszy, bo obawia się banalnością werbalnej pociechy dotknąć materii smutku.
Wy — rozkrzyczani i zaperzeni, wy — sunący pod wielkimi transparentami wzdłuż ulicy, wy, którzy zawsze wiecie, z której strony stoi kamera; wy — mali i rozszczekani — brzydko mojej ulicy z wami pośrodku!




 

poniedziałek, 2 października 2017

Twarz zza okna

Doszedłem do końca korytarza. Zawróciłem. Dotarłem do ubikacji, zatrzymałem się przy drzwiach, spojrzałem w głąb następnego wagonu — ten także był pusty.
Wróciłem do przedziału. Zapaliłem. Spojrzałem w okno. Noc rozmazywała się na szybie mokro i powłóczyście. Gdzieś za strugami bitego wiatrem deszczu dostrzegłem na wpół przezroczystą twarz i oczy — zapuchnięte, obce, dalekie. Ta twarz przebijała się pracowicie poprzez drzewa i słupy trakcyjne, biegła poprzez pochmurny firmament, leciała przez trawy wysokiego nasypu.
Twarz bez ciała, bez nóg i ramion, oblicze bez domu, gęba płynąca idiotycznie ponad torami, bita krzewami i drzewami, chlastana łodygą, nurzana w bagnach, przeciągana po szosie, ciskana w kamienie, twarz jak kserokopia napylona niechlujnie na rozmyty krajobraz. Leci i patrzy. Stamtąd patrzy. I leci. Chociaż właściwie, to ja patrzę na nią, po to, aby ona mnie widzieć mogła i dopiero wtedy patrzy. A więc to moje spojrzenie, moje patrzenie ją wytwarza. Stąd ona. Stąd przeciwko mnie się obraca.
Podniosłem rękę, aby zmazać, lub choćby rozmazać po szybie tę bladą gębę, ale moja ręka dodała się do tamtej twarzy, urealniła ją bardziej jeszcze. Z ogromnym wysiłkiem ściągnąłem ją obiema rękami z nasypu, wciągnąłem do przedziału, otrzepałem z błota i z darni, nakleiłem ją na swoją — przedziałową, suchą, ciepłą i czystą.
Przez krótką chwilę obie twarze zmagały się ze sobą, aż uformowały się w dwuwarstwowe oblicze, przy czym tamta, zewnętrzna, ociężała, przesiąknięta deszczem, uformowała się na wierzchu.
Otuliłem obie w okienną zasłonę.
Zasnąłem owiany zapachem ziemi i liści.

czwartek, 28 września 2017

Skrzydła w tramwaju

Widzę, w jaki sposób obcujesz ze sobą, jak mizdrzysz się do siebie i zabiegasz o swoje względy…Ohydne to i upokarzające!
I te skrzydła, które każdego wieczoru wyciągasz z szafy i przypinasz do pleców idąc do łóżka.
Tak, w świecie onirycznym łatwo być Ikarem – z każdej przestrzeni opada się ostatecznie na poduszki.
Daj piórom wiew poranka, wyjdź w skrzydłach na balkon albo na ulicę, idź w nich po zakupy, albo wnieś je do tramwaju, pokaż ludziom, że je masz, że są w piórach niekompletne i wystrzępione, bo kiedyś wszak latałeś, nie wstydząc się tego, że są nierówno skrojone i dlatego wciąż zataczasz nieporadne kręgi nad parkiem, a w locie zawadzasz o drzewa i o latarnie.
Zatrzepocz nagle skrzydłami w tłumie, spróbuj wzbić się na pobliski balkon lub na dach najbliższej kamienicy.
Przypomnij gapiom – bo może już zapomnieli – i sobie samemu przypomnij, jak raz udało ci się wzbić ponad wieżę Kościoła Garnizonowego i ile przy tym na dole było zamieszania.

Obudź w sobie dystans do siebie jako nielota, pobudź obcość i nieufność.
Przywołaj w sobie ptaka i naucz go latać.
Wyhoduj w sobie wilka i schwyć go niekiedy za pysk.
Nie unikaj pogryzienia.
Zaufaj impulsom.


wtorek, 26 września 2017

Wahadło

Prawda jest jak nazbyt lekkie wahadło, które poddaje się najdrobniejszym wibracjom przestrzeni, odchylając się w każdą możliwą stronę — wahadło niezdolne do zatrzymania się, do wyznaczenia jednego stałego punktu pod sobą. Każde oddziaływanie na jego ruch, może być uchwycone jako autonomiczne wydarzenie, mogące być poddane osobnej interpretacji, za pomocą przypisanego mu wahadła.