Pisze Gombrowicz w relacji z letnich wypadów za miasto pt. Podróże i przygody:
"Na stacji w Mogilnie podjeżdża na nasz widok wiejski feudalny powóz, zaprzężony w parę srokaczy. Powóz imponuje nam, my imponujemy furmanowi za pomocą francuskich piosenek, furman koniom imponuje za omocą bata, konie pędzą wyciągniętym kłusem, imponując gapiom i gęsiom.
...
Uciekliśmy z miasta przed żywiołem upału, lecz tutaj, pod skrzydłem gościnnego dworu w Poznańskiem inny zagraża żywioł, żywioł żarcia. Straszliwy apetyt nie pozwala nam kontentować się zwykłym menu obiadowym. Pękają tamy, żarcie wdziera się do środka, zalewa powódź zup, mięso nadziewa podgardlaną, a przez dziurę w głowie jakby powiedział Chesterton, wsadzamy coraz nowe przedmioty miękkie, twarde, mokre, suche, zimne, gorące. Jedzenie odbywa się bez przerwy i toczy się niepowstrzymane przez wszystkie miejsca naszej egzystencji".
I oto znów nadchodzi i nadchodzi nieuchronnie kolejny Czas Świętego Wchłaniania.
Wkrótce, po podjętej ustami ze spoconej dłoni duchownego celebryty hostii, którą przyjmuje się na język i wprowadza do wnętrza organizmu z namaszczeniem, jakby to był motyl mający za zadanie przebycie układu trawiennego w formie nienaruszonej i opuszczenie go jak kwietnego kielicha – rozpocznie się przeżuwanie, wciąganie, zasysanie, dopychanie łyżką, palcem, widelcem i nożem zawartości parujących stołów, aby w workach żołądkowych, w jelitach, a później w gazach, stolcach i – niekiedy – wymiocinach, pogrzebać tegoroczne sacrum.
Jezus przetrawiony, Jezus pomiędzy salcesonem, sałatką i schabowym, Chrystus podlany Finlandią, zaczopowany ogórkiem i przekłuty połkniętą w pośpiechu wykałaczką. A później wokalna czkawka zwana kolendą.
Alleluja!
Pointa odbywa się w samotności, w ciszy, a zwłaszcza w skupieniu.
Jeszcze tylko ożywczy szum wody w rezerwuarze...