...ani czytać czegokolwiek...

Niech będzie przeklęty przez usta Siedmiu Aniołów, którzy przewodzą przez siedem dni tygodnia,
i przez usta tych aniołów, które po nich następują i walczą pod ich sztandarem.
Niech będzie przeklęty przez Czterech Aniołów, którzy przewodzą przez cztery pory roku,
i przez usta wszystkich tych aniołów, które po nich następują i walczą pod ich sztandarem…
Niech Bóg nigdy nie wybaczy mu jego grzechów.
Niech gniew i oburzenie Pana ogarnie go i płonie na jego głowie.
Niech wszelkie przekleństwa Księgi Praw spadną na niego.
I zapowiadamy Wam, że nikt nie może porozumiewać się z nim ani słowem, ani pismem,
ani okazywać mu jakichkolwiek względów, ani przebywać z nim pod jednym dachem,
ani zbliżyć się doń na mniej niż cztery łokcie, ani czytać czegokolwiek, co on napisał.

Fragment ekskomuniki wg Richard H. Popkin, Avrum Stroll, Filozofia, wyd. Zysk i S-ka, Poznań 1994.

środa, 9 grudnia 2015

Warszawa z motywem szczecińskim

Trzy bajki, a raczej jedna bajka w trzech odsłonach. Warszawa, firma Coca-Cola HBC Polska Sp. z o.o. przy Annopol 20. Dwoje nas  aktorów, trzy pakunki, w tym jeden ogromny tak, że mieliśmy obawy, czy zmieścimy się z nim w przedziale. No, bo pociągiem. Nieco taniej, a na pewno dużo bezpieczniej, niż naszą mazdą rocznik 2000.
Nocleg u Marty, córki mojej kuzynki z Chełma. Warszawski Gocław  dzielnica mocno oddalona od Dworca Zachodniego, punktu docelowego pociągowej trasy. Osoba opiekująca się kluczami (Marta była akurat na wycieczce, gdzieś na Pacyfiku) mieszka właśnie blisko Zachodniego i trzeba było do niej podjechać, aby uzyskać dostęp do mieszkania.
Pogoda wietrzna, mokra, dokuczliwa. Trasa dojazdu do mieszkania Marty przez miasto, niemal nieznana. W Warszawie byłem ostatnio  i to tylko przejazdem  jakoś przed 10 laty.
Objuczeni po czubki uszu naszym bajkowym teatrem, wsiadamy we wskazany przez kogoś z przechodniów tramwaj i jedziemy w wyznaczonym kierunku, przy czym nie mamy gotówki na bilety, nie wiemy jakie bilety trzeba wykupić, a także gdzie wysiąść aby przesiąść się do następnego tramwaju lub autobusu. Bo podobno przesiąść się trzeba.
Warszawiacy.
Może to przypadek, ale wszyscy nam pomagają. I pomagają bardziej, niż moglibyśmy się tego spodziewać. Inaczej, znacznie bardziej serdecznie, niż w Szczecinie. Oboje z Kasią to zauważamy. Kobieta w pierwszym tramwaju tłumaczy nam, jak dotrzeć do ul. Jeziorańskiego gdzie mieszka Marta, a gdy wikłamy się wspólnie w możliwościach licznych połączeniach, pani szuka drogi w telefonie komórkowym. Po chwili inna pasażerka instruuje nas, jak korzystać z automatu do zakupu biletu za pomocą karty do bankomatu (w Szczecinie takich udogodnień jeszcze nie ma). Na ulicy, już po odbyciu całej trasy, jeden z przechodniów także nam pomaga, posiłkując się telefonicznym programem nawigacyjnym. Już po odejściu od nas raz jeszcze powraca za kilka minut, aby uściślić wcześniejsze sugestie. Sprzedawca w sklepie monopolowym, do którego wchodzimy w celu uzyskania dodatkowych informacji, wychodzi z nami na chodnik by wskazać kierunek dalszej marszruty.
No i jeszcze małe perturbacje z domofonem, a raczej z kodem otwierającym drzwi, a później z windą. W każdym z tych miejsc jesteśmy wspomagani przez uśmiechniętych tubylców.
Ech, nie byłem, a po tej wyprawie bardziej jeszcze nie jestem lokalnym patriotą.
Skąd bierze się ta, zauważalna tak mocno inność w stosunku do nietubylców, a pewnie i tubylców także?

Ogólnie Szczecin jawił mi się zawsze jako zaburzenie psychiczne, coś jak jasność pomroczna.
I bardziej pomroczna, aniżeli jasność.
Nie lubię tego miasta. Nie czuję do niego niemal żadnego sentymentu, nie odczuwam wzruszenia myśląc o nim, nie wychodzę tu na spacer, unikam wyjść  na ulicę w ogóle.
W zasadzie wszystko, co  w sensie architektonicznym ― warte tu uwagi, to pozostałość po dawnych, niemieckich włodarzach i mieszkańcach: Wały Chrobrego, Cmentarz Centralny, gmach Muzeum Narodowego, Zamek Książąt Pomorskich, parki, przedwojenne kamienice, wille Pogodna. Ale wszak zaniedbane, zapomniane, pominięte, więc brudne, poranione, rozchwiane wiekiem, smutne i kalekie.

Tak, byłem tu po raz pierwszy, a nawet drugi zakochany, chodziłem na pierwsze randki pośród platanów Jasnych Błoni, biegałem z procą w ręku wśród powojennych gruzów Niebuszewa. Tu pisałem pierwsze wiersze i pierwsze swoje wydrukowane w Pograniczach opowiadania. Tutaj się żeniłem i chodziłem z dziećmi na spacery.
Strefa tamtych, dziecięcych i młodzieńczych wzruszeń, ma swoją ojczyznę w obrębie wspomnień, snów i zapachów. Odżywa, gdy zbłądzę w odwiedzaną niegdyś okolicę, przejdę obok spróchniałej ławki, na której czekałem na dziewczynę, minę drzewo, pod którym przeczekaliśmy deszcz, albo gdy rozpoznam bramę, w której wnętrzu, na schodach, przeżywaliśmy z kolegami kolejny odcinek Bonanzy.
Zaraz mi jednak tych miejsc strasznie żal. I nie tylko z tego powodu, że one już tak bardzo nieobecne, ale że tak zaniedbane. Wiem, wiem, miałem wtedy inne oczy, inne nimi widzenie. Żyłem w gorączce, na którą chora jest cała młodość, zwłaszcza młodość tak rozegzaltowana, tak gwałtownie nawąchująca miłości, tak trwoniąca siebie w emocjach i wzruszeniach.
Aber Zeit geht vorbei… Zbieramy w sobie ruiny uczuć i zdarzeń, otaczamy się spróchniałymi płotami wciąż bardziej prywatnych, niedostępnych innym ogrodów, zachwaszczają się w nas jasne ścieżki, biegnące kiedyś niecierpliwie ku dniu jutrzejszemu.
Jak zaniedbane, bezradne miasto, które traci wciąż swoją tożsamość, swoją obecność w ludzkich wspomnieniach.
Wyjechać, wyjechać raz i ostatecznie. Dopóki czas. Upodobać sobie drzewo poza domem, polubić ulicę, lub fragment pola. Zaprzyjaźnić się z pobliską kamienicą. I chodzić tam, by móc powracać do wieczornej herbaty i piątkowej lampki porto.




1 komentarz:

  1. Etwas Einfaches, Ruhiges mit blauem weitem Himmel darüber...

    OdpowiedzUsuń