...ani czytać czegokolwiek...

Niech będzie przeklęty przez usta Siedmiu Aniołów, którzy przewodzą przez siedem dni tygodnia,
i przez usta tych aniołów, które po nich następują i walczą pod ich sztandarem.
Niech będzie przeklęty przez Czterech Aniołów, którzy przewodzą przez cztery pory roku,
i przez usta wszystkich tych aniołów, które po nich następują i walczą pod ich sztandarem…
Niech Bóg nigdy nie wybaczy mu jego grzechów.
Niech gniew i oburzenie Pana ogarnie go i płonie na jego głowie.
Niech wszelkie przekleństwa Księgi Praw spadną na niego.
I zapowiadamy Wam, że nikt nie może porozumiewać się z nim ani słowem, ani pismem,
ani okazywać mu jakichkolwiek względów, ani przebywać z nim pod jednym dachem,
ani zbliżyć się doń na mniej niż cztery łokcie, ani czytać czegokolwiek, co on napisał.

Fragment ekskomuniki wg Richard H. Popkin, Avrum Stroll, Filozofia, wyd. Zysk i S-ka, Poznań 1994.

poniedziałek, 26 grudnia 2016

Uratować karpia



Dzisiaj rano postanowiłem uratować komuś życie.
Dawno nie ratowałem — pomyślałem sobie. Życie jest kruche, piękne i (wbrew temu, co głoszą przeróżni prorocy) niepowtarzalne. Uratować komuś życie — to jest coś. To byłoby piękne zakończenie roku, to temat na przypięcie do górnej części tablicy na Fejsbuku…
Pomysł był dobry, a nawet znacznie lepszy. Był wręcz świetny. Ratować, ratować, kogoś przy życiu zachować — kołatało mi w ciężkiej po wczorajszym opłatku głowie. Zasłużyć na wdzięczność i na podziw. Być obiektem zazdrości, a nawet — kto wie — miłości. Nie ma co ukrywać — rok który właśnie przemija, nie był dla mnie łaskawy, ba — był fatalny, pomijając nawet fakt, że jak w latach poprzednich, nie wydałem kolejnej, a nawet pierwszej swojej książki, nie zdobyłem dobrej, a nawet byle jakiej pracy, nikt się we mnie nie zakochał, kot mnie opuścił, a w to miejsce odnalazł mnie komornik, którego przez lata całe skutecznie unikałem i zwodziłem. Wszystko zło, którego w tym roku od losu doświadczyłem, wyprostować mógłbym, ba nadrobić nawet, czyimś uratowanym przeze mnie życiem. Że też wcześniej na to nie wpadłem, że też tyle lat straciłem nie ratując żadnego, małego, dużego, ważnego, a nawet znikomego życia.
Czy to zresztą ważne, czyje życie się ratuje? Każde jest jedyne, wyjątkowe i zapewne raz dane. Tak, dość gadania; ratować, prędzej ratować!
Ba, ale kogo ratować? Sąsiadka jest już bardzo stara, ale na umierającą nie wygląda. Bo gdyby wyglądała, to bym się zaczaił, odczekał aż zasłabnie, a później wezwałbym pogotowie. Niestety, jak rzekłem, pani Zosia, pomimo 89 lat, wygląda ciągle żwawo. Tak żwawo, że patrząc na nią, czuję się jak pterodaktyl chory na progerię.
Kogo ratować, kogo? — myślałem gorączkowo. I wtedy przyszło olśnienie… Wszak, jeżeli każde życie jest jednakowo cenne, to uratowanym nie musi być przedstawiciel mojej rasy… Ssak, jakikolwiek, ssak wystarczy. Ssak czuje, każdy ssak życie smakuje. Ba, ptak nawet wystarczy, życie ptaka jest niepowtarzalne, jest piękne, jest namaszczone boskim tchnieniem, lub tchnieniem samej tylko Natury.
A ryba? Dlaczego nie ryba? — pytałem sam siebie. Oczywiście — uratowana może być też ryba i to ryba dowolna ! Rybę, rybę, uratować rybę! Sam jestem spod znaku ryby, a to także coś do kroćset znaczy! Ryba, to jakby moja rodzina, siostra moja, albo i córka. Ryba jest znakiem pierwszych chrześcijan, ryba ogólnie piękna jest .
Tak, ale gdzie i jak uratować rybę? Gdyby się na przykład topiła gdzieś w pobliżu, to bym ją wyciągnął na brzeg i reanimował. Gdyby… Mam! Uratuję życie karpiowi. A uratuję w ten sposób, że go nie kupię. Nie kupię, nie zjem, niech sobie żyje. Tak, wiem, że nie stać mnie na zakup karpia. Chociaż… gdybym dajmy na to znalazł dzisiaj na ulicy stówę... Tylu ludzi gubi przed Sylwestrem pieniądze, że to wielce prawdopodobne, takie znalezienie. Tak więc, powiedzmy, znajduję stówę, a choćby tylko pięćdziesiąt złotych, no i wtedy, tak właśnie wtedy, nachodzi mnie niespożyta ochota na karpia, a  ja tę ochotę zwalczam i zwalczam ją skutecznie, tak skutecznie, że przechodząc obok sklepu z rybami, omijam kolejkę stojącą po żywe karpie i idę dalej. Idę do marketu i kupuję w to miejsce kilogram żeberek.
A karp jest uratowany. Jest żywy, bo zwalczyłem ochotę na niego, bo mu tym zwalczeniem uratowałem jego rybie życie.
Tak, tak. Nie ma co zwlekać, trzeba iść i poszukać na mieście zgubionych pieniędzy. Trzeba iść, aby ratować!
Zaraz! Ależ ze mnie głupiec! Przecież karp, mój karp i tak dzisiejszego dnia nie przeżyje. Jeżeli nie ja, to ktoś inny go kupi, ktoś inny, zabije i zje.
Zje mojego karpia!
Więc to na nic, wszystko na nic! Uff, a może, może chociaż zemścić się na tym kimś, kto mojego karpia kupi? Jasne, ale jak odróżnię, jak rozpoznam, który z zakupionych karpi jest tym, z którego zrezygnowałem? Po czym poznam, że to mój, przeze mnie uratowany i własnoręcznie niezjedzony karp?
Wszystko jedno, najważniejsze, aby go przed śmiercią pomścić! Zbić mordę klientki lub klienta. Zbić, albo i coś więcej.
Pomścić w imieniu karpia, w imieniu wszystkich zamordowanych i zeżartych i jeszcze niezamordowanych i jeszcze niezeżartych karpi! W imieniu ryb w ogóle, a ryb hodowlanych w szczególności!
Podszedłem do kuchennego kredensu i sięgnąłem do szuflady. Zimne ostrze tasaka uspokoiło mnie i jednocześnie upewniło o słuszności podjętego postanowienia.
Wyszedłem z domu i torując sobie w świątecznym tłumie łokciami drogę, pospieszyłem w stronę pobliskiego sklepu rybnego.

(Ciąg dalszy nie nastąpi.)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz