...ani czytać czegokolwiek...

Niech będzie przeklęty przez usta Siedmiu Aniołów, którzy przewodzą przez siedem dni tygodnia,
i przez usta tych aniołów, które po nich następują i walczą pod ich sztandarem.
Niech będzie przeklęty przez Czterech Aniołów, którzy przewodzą przez cztery pory roku,
i przez usta wszystkich tych aniołów, które po nich następują i walczą pod ich sztandarem…
Niech Bóg nigdy nie wybaczy mu jego grzechów.
Niech gniew i oburzenie Pana ogarnie go i płonie na jego głowie.
Niech wszelkie przekleństwa Księgi Praw spadną na niego.
I zapowiadamy Wam, że nikt nie może porozumiewać się z nim ani słowem, ani pismem,
ani okazywać mu jakichkolwiek względów, ani przebywać z nim pod jednym dachem,
ani zbliżyć się doń na mniej niż cztery łokcie, ani czytać czegokolwiek, co on napisał.

Fragment ekskomuniki wg Richard H. Popkin, Avrum Stroll, Filozofia, wyd. Zysk i S-ka, Poznań 1994.

Szkice

A co, gdy śmierć przestanie zwlekać,
a bliscy już nie będą czekać,
aby zapomnieć o pogrzebie...
Co, kiedy ktoś zadudni w wieko
i krzyknie budząc w drewnie echo:
"No, wreszcie, wyłaź!
Jak było w niebie?"

...

Nasze ciała składają się z pierwiastków, które niegdyś wchodziły w skład gwiazd i meteorytów. Być może nasze atomy kiedyś ponownie spotkają się w czyimś krwiobiegu, w źdźble trawy lub w kamieniu.
Mój elektron rozpozna Twój, wskoczy w jego orbitę i już jej nie opuści.
Powstanie nowa, nieskończenie mała i nieskończenie trwała cząstka.
Całkowicie nierozszczepialna.

...

Powróz i perfuma

Starość jest zawsze nieco żałosna, ale biedna starość jest odstręczająca.
I jest śmierdząca.
Nie stać jej na perfumę estetycznego anturażu.
Na przykład na pachnącą poziomkami maść przeciwodleżynową.
Biedna stara starość jest odsunięta, pominięta, samotna. Chociaż ostatecznie każda starość jest samotna.
Niekoniecznie trzeba sięgać do Sartra, aby zgodzić się z mało krzepiącą, a jeszcze mniej modną myślą, że wszelka, nawet wschodząca młodość jest naznaczona samotnością. Później, w takt rozpędzającego się doroślenia, człowiek samotnieje wciąż bardziej.
Dorosłość ćwiczy się w biegu i osiąga coraz lepsze rezultaty, a jej właściciel, właściciel tej dorosłości, spowalnia, przystaje, a później się cofa.
Marszczy się, kurczy i rozpada.
Na każdej płaszczyźnie.
Życie naciska na niego z każdej możliwej i niemożliwej strony, otacza go swą jędrnością, gibkością, nonszalancją, swoim uroczym, nieokiełznanym samotrwonieniem. Horyzont napiera nań jak zaciskająca się wokół głowy obręcz aby z nieogarnionych wcześniej przestrzeni skurczyć się do gabarytów telewizora, a następnie przybrać formę podsuwanej pod usta żółtej pastylki na prostatę, po której zażyciu on – stary – a może starszy jeszcze, wpuszcza ślinę pomiędzy kciuk i wskazujący palec, ażeby otworzyć gazetę i przed kolejnym parciem na pęcherz, odszukać pośród świeżych nekrologów nazwisko któregoś ze swoich znajomych.
Pomijają go – starego – młodsi.
Nikt nań nie czeka, nie wypatruje, towarzystwa dziada nie szuka. Nie szuka, gdyż boi się dostrzec siebie w bełkocącym starcu. Lęka się zobaczyć za zwiotczałą skórą drżącej ręki, resztki swojego gładkiego ścięgna, a za wyblakłym spojrzeniem dziadygi swojego promiennego spojrzenia. Na starym trzeba się skupić, pochylić, a to wymaga zwolnienia kroku, przystanięcia, przepuszczenia przodem innych, którzy biegną, podążają, bezlitośnie zostawiając maruderów w tyle.
Stary nie wnosi do życia innych niczego nowego. Niczego nie proponuje, nie daje – przeciwnie – wymaga uwagi, opieki, czasu, w dodatku miewa różne fanaberie.
Biedny i stary wymaga wszystkiego.
Zwłaszcza pieniędzy.
Niech Bóg broni być starym i biednym.
Lepiej starym nie być.
A jeżeli być, to nie takim bez pieniędzy.
Jeżeli być, to takim co pachnie i ma co jeść i co mieszkanie oraz współczucie może sobie opłacić.
A jeżeli nie ma już innego wyjścia i trzeba być starym i biednym, to lepiej na własny smród nie czekać.
Tylko ukręcić sobie powróz.
Przed użyciem można pokropić go perfumą.

...

Dziewczynka bez zapałek

Dziewczynka: Twoja rola, a raczej rólka, też się już zbliża do końca. Może kiedyś ktoś ci ją, jak i mnie, skłamie, drzwi do baśni piórem otworzy. Ale ty jej sobie nie skłam. Masz szansę przed tą ostatnią kurtynę wyjść zupełnie prywatnie. Albo pozostać do końca we wczorajszym kształcie. Miałeś czas pomyśleć o poincie. Wy także macie jeszcze czas. Pozornie. Bo na taki czas najczęściej nie macie czasu.
Pisarz: Więc kimże wreszcie jesteś! Zapałczarką, czy narkomanką? Ja wolę cię w tej pierwszej roli. Taką zresztą ci wymyśliłem. Jeżeli zgubiłaś zapałki, pożyczę ci kilka, a nawet dam całe pudełko. Na razie mam tu gdzieś kilka na stoliku…
Zatrzymaj się! Zaczekaj!
Dziewczynka: Doznajesz mnie, taką, jaką opisałeś, jakiej chciałeś, ale doznajesz mnie tamtym sobą – tamtym młodym bajkopisarzem, który wyszedł z nędzy i nad biedą się pochyla. Ale i taką mnie zarazem swoją dorosłością odtrącasz. Zaczynasz się nudzić. Mdła ci jestem, biedna i pospolita. Jestem przy twoim łóżku zaledwie od piętnastu minut, a ty już zdążyłeś w tym czasie kilkakrotnie spojrzeć na moje posiniaczone kolano, a przed minutą wzrok twój prześlizgnął się po mojej szyi i ramionach. Zastanawiasz się, ile mam właściwie lat i czy ojciec mnie nie molestował. O tak, dzisiaj napisałbyś o mnie zupełnie inną historię. Taką, która innych, ale i ciebie, przede wszystkim ciebie, mogłaby schwycić za gardło.
Obejmujesz mnie i opluwasz.
Ale mi to nie przeszkadza, bo tak na dobrą sprawę być może wcale mnie tu nie ma. Zresztą może nie ma i ciebie? A może jesteśmy tylko my? My i nic i nikt już poza nami? A ci tam, ci wszyscy – znajomi, sąsiedzi, krewni, przechodnie – naprawdę nie istnieją? Tylko ty ich w sobie projektujesz? Wymyślasz, wymarzasz i wykochujesz ich z siebie, a później o nich zapominasz? W różnych życia chwilach, różni ludzie są wam – istotom spoza bajek –potrzebni, nawet niezbędni. Więc ich w sobie wymyślacie, ubieracie ich w siebie, w swoje nadzieje, lęki, pragnienia a później porzucacie ich, gubicie w sobie jak liście. I odchodzą obklejeni wami, bo wejść w nich tak naprawdę nie jesteście w stanie. Nieprzekraczalni są waszym oczom jak nadfiolet, który istnieje poza percepcją.
Tak też wymyśliliście sobie nadmiłość i naddobro, aby wytworzyć, usprawiedliwić jakąś, jakąkolwiek trwalszą od was nadzieję. I ustanowiliście zawodowych strażników, ażeby abstrakcji owych wam pilnowali i aby tłumaczyli wam ich mgliste kształty i zamieniali je na krajobrazy. Wymyśliliście sobie magów bezsilnych i kapłanów miłości brakiem uczucia kalekich. A oni nie wiedzą, nie mają w człowieku żadnej praktyki. Na warsztaty ich, na zajęcia z nauki zawodu by zapisać. Niech gotują obiady. Niech szyją, kupują, kopulują, płacą za pogrzeby, dzieci do szkoły niech posyłają.
Na lekcje kochania ich wysłać. Najlepiej do księdza dobrodzieja, co to umie kochać małe dziewczynki. Takie jak ja. Chociaż ja już jestem dla nich za stara.  Nazbyt cwana. Ja już się nie boję. Bałam się, gdy sprzedawałam zapałki – teraz mam strzykawki. Gdy nie daję rady – odlatuję. Najtrudniej pierwszy raz odlecieć. Później przyciąganie przestaje działać. Bo ma się już swoją planetę. Z własną grawitacją.

...

Zapach Boga

Spójrzcie  –  cała rodzina przy stole. Cała i taka... pachnąca. A na stole karp po żydowsku i bigos, i pachną pomarańcze, i wstaje dziadek – siwa głowa, dostojne czoło  – i w drżące dłonie ujmuje opłatek… I wstaje rodzina od stołu, i patrzą na mnie, a ja przy oknie spoglądam na niebo i sprawdzam, czy już świeci pierwsza gwiazdka, i krzyczę: „Jest! Jest! Są!”, bo tam gwiazd już tyle niemal, co śniegu. Jak zwykle zagapiłem się na gwiazdy i nie zauważyłem, że zaczęły się zapalać, więc nie wiem, która to była ta pierwsza, ta najważniejsza.
Teraz biegnę do mamy, a przy stole pęka w dłoniach biały chlebuś, i w tym cichym trzasku łączą się ręce i spojrzenia, i łzy nagłe stają w oczach. Wzruszenie zawisa nad stołem i nad całym światem. Pachnie jabłecznik i makowiec, i babcine kapcie, a ojciec podnosi do góry szklankę i szklanym okiem patrzy w szkło i krzyczy: „kochani, kochani!”, i wypija wszystko jednym haustem i zatkany falą wzruszenia i alkoholu sięga po butelkę, i nalewa sobie ponownie, i opróżnia duszkiem, i idzie ku mamie, aby ją całować, ale po drodze jest dziadek i babcia, i siostra, i po chwili wszyscy już się całują i sobie wybaczają i wzajemnie rozgrzeszają.
O Hosanna! Hosanna i Alleluja! Alleluja i makowiec! Makowiec i spirytus z karmelem. Ojciec, a nalej no jednego, nalej dziecku trochę wina! Święta są! Niech też poczuje!
Bóg się rodzi, dziadek jeszcze zdrowy, jeszcze go rak nie gryzie! Babcia przed wylewem, a wujek Kazik nie wpadł pod ciężarówkę. Za dwa tygodnie ciocia Jadwiga podetnie sobie w wannie żyły, zaraz po tym, jak przyłapie wujka Andrzeja, swojego męża, z Marylką, córką sąsiadów.
Jak miło! Jak dobrze i jak miło! Pachnie stajenką, igliwiem i spoconym ojcem.  Pachnie człowiekiem. I Bogiem pachnie. Zresztą może to zapach jeden? W dwójnasób, w trój… i w stójnasób  jednaki?
Tak musi pachnieć Niebo. Tak pachnie Bóg  – człowiekiem i wszystkim, co człowiek ukochał, wszystkim, co go wzruszało: igliwiem, makowcem, karpiem, sandałowym trocikiem, wypastowanymi butami ojca, spirytusem i cygarem dziadka...
A za oknem księżyc srebro na śnieg wymiotuje. A po drugiej stronie ulicy mała dziewczynka  – bosa, w podartej sukience i pod ścianą przemyka. Teraz przykucnęła i zapaliła zapałkę… Wybiegnę do niej. Zaproszę do domu! Nie pozwolę jej umrzeć tam, na śniegu. Dziewczynka przeżyje! Wszyscy przeżyją! Zmienię tę baśń. Mam, dzisiaj mam tyle mocy, że mogę zmienić wszystkie baśnie. A co baśnią nie jest – uprawdziwię.
Czuję, jak ktoś chwyta mnie pod ramiona i podnosi z podłogi. Obrzygał! – krzyczy babcia. Obrzygał mojego figusa! Mówiłam, żeby nie dawać dziecku alkoholu!

...

Traktat o chmurach

Zawsze się dziwiłem i nie mogłam zrozumieć, jak to się dzieje, że chmury nie spadają na ziemię.  Bo przecież niezależnie, czy płyną, czy stoją w miejscu, zawsze przecież wiszą. Wiszą i nie spadają. A wszak ważą i nawet pewnie dużo ważą. Zwłaszcza te ciemne, burzowe, gęste, napęczniałe wodą
i błyskawicami. Dodatkowo zastanawiające jest, że woda, (z której zbudowane jest ciało chmury) błyskawic sobą nie gasi. Bo przecież błyskawice i pioruny są zawarte we wnętrzu chmury, która jest cała mokra. Przebywanie pośród tych wszystkich miliardów kropelek, musi pioruny osłabiać, a nawet zagaszać. Więc na dobrą sprawę chmury powinny być piorunowo nieczynne. No, mogłyby być czynne najwyżej przez kilka, do kilkunastu sekund. Wtedy mianowicie, gdy się w chmurze rodzą. Później – syknąwszy – umrzeć szybciutko. Jak zapałka, na którą spadła kropelka wody.
Jak zapałka pod rynną.
Co innego grzmoty. Te są dźwiękami. Dźwięki nie zamakają. One mogą się tylko w wodzie zmieniać, najczęściej obniżać o kilka tonów. I na pewno się zmieniają, ale nie dają się zatopić.
Hmm… ale jeżeli odgłos grzmotu zmienia się w wodzie, a w tym przypadku w chmurze, to ciekawe jak taki grzmot brzmiałby, gdyby go z chmury wyjąć i pobudzić do wydawania oddzielnych, jakby pozaśrodowiskowych dźwięków. Być może grzmot stałby się małym, cienkim piszczącym grzmocikiem, albo wręcz dźwięczałby kocim miałczeniem, albo na przykład szumiałby i trzeszczał jak stare radio, jak winylowa płyta, albo na przykład przypominałby odgłos beczącego jagniątka.
Śmieszne byłyby takie beczące chmury. Ludzie zamiast bać się burzy, śmieliby się na ulicach i na balkonach. Burza byłaby bardziej zabawna, niż groźna.
A tamta, mała biała, co nad kościołem się teraz przesuwa, to nawet przypomina małe jagniątko. Może jednak bardziej baranka… No, ale białe chmurki są niemowami. Płyną, lub stoją w zupełnej ciszy. Nie mają nic do beczenia. Stoją i patrzą, Albo płyną i patrzą. A wszystkie kropelki wody, z których się składają, to są ich oczy. Patrzą więc po milionkroć, po miliardokroć na ziemię. W sumie to straszne tak patrzeć w sposób pomnożony przez wszystkie kropelki swoich oczu, tyle widzieć i nie móc nic powiedzieć. Milczeć to wszystko, co się widzi. Milczeć i mieć tak po wielokroć oczy załzawione.
Duże chmury to chociaż mogą to wszystko, co widzą, wygrzmieć. Oburzają się, krzyczą, grożą, przestrzegają, napominają.
Duże chmury to rodzice. A te największe – matki, które wychować muszą swoje małe chmurki. Ciężko im, bo te wszystkie porozrzucane po niebie pędraki, te niesforne głuptaki, nie chcą ich słuchać. Więc mama je nawołuje i zagarnia jak wielka, mokra kwoka, aby były blisko niej. A najbardziej to chciałaby żeby one na powrót się w niej ukryły, zanurzyły, stały się jej ciałem, jej kształtem, matczyną wilgocią.

...

Czas Świętej Czkawki

Pisze Gombrowicz w relacji z letnich wypadów za miasto pt. Podróże i przygody:
"Na stacji w Mogilnie podjeżdża na nasz widok wiejski feudalny powóz, zaprzężony w parę srokaczy. Powóz imponuje nam, my imponujemy furmanowi za pomocą francuskich piosenek, furman koniom imponuje za pomocą bata, konie pędzą wyciągniętym kłusem, imponując gapiom i gęsiom.
...
Uciekliśmy z miasta przed żywiołem upału, lecz tutaj, pod skrzydłem gościnnego dworu w Poznańskiem inny zagraża żywioł, żywioł żarcia. Straszliwy apetyt nie pozwala nam kontentować się zwykłym menu obiadowym. Pękają tamy, żarcie wdziera się do środka, zalewa powódź zup, mięso nadziewa podgardlaną, a przez dziurę w głowie jakby powiedział Chesterton, wsadzamy coraz nowe przedmioty miękkie, twarde, mokre, suche, zimne, gorące. Jedzenie odbywa się bez przerwy i toczy się niepowstrzymane przez wszystkie miejsca naszej egzystencji".

I oto znów nadchodzi i nadchodzi nieuchronnie kolejny Czas Świętego Wchłaniania.
Wkrótce, po podjętej ustami ze spoconej dłoni duchownego celebryty hostii, którą przyjmuje się na język i wprowadza do wnętrza organizmu z namaszczeniem, jakby to był motyl mający za zadanie przebycie układu trawiennego w formie nienaruszonej i opuszczenie go jak kwietnego kielicha  – rozpocznie się przeżuwanie, wciąganie, zasysanie, dopychanie łyżką, palcem, widelcem i nożem zawartości parujących stołów, aby w workach żołądkowych, w jelitach, a później w gazach, stolcach i – niekiedy – wymiocinach, pogrzebać tegoroczne sacrum.
Jezus przetrawiony, Jezus pomiędzy salcesonem, sałatką i schabowym, Chrystus podlany Finlandią, zaczopowany ogórkiem i przekłuty połkniętą w pośpiechu wykałaczką. A później wokalna czkawka zwana kolendą.
Alleluja!
Pointa odbywa się w samotności, w ciszy, a zwłaszcza w skupieniu.
Jeszcze tylko ożywczy szum wody w rezerwuarze...

...

Dzisiaj, gdy tylko wyszedłem z bramy, wiatr złamał moją parasolkę i cisnął w oczy kroplistymi fragmentami rozbitego w niebie lustra. W deszczu dostrzegłem pojedyncze płatki śniegu.
Kaju! ¾  Jakaś staruszka przystanęła i złapała mnie za rękę.
¾ Kaju, nie denerwuj się... Renifery mają to na co dzień, a przecież są łagodne.
Przebudziłem się w dzieciństwo, w Twoje dłonie.

...

Jak wam się spało?

Czyście utopili w snach tejnocnych wszystkie fermenty dnia wczorajszego, by ranek przywitać świeżym zapałem i uśmiechem życzliwości przebijającym zakurzone szyby waszego od zeszłorocznych Świąt Wielkanocnych niemytego okna, ku przechodniom tam, w dole szarej ulicy, lub podwórza, lub skinieniem głowy posłanym do okien naprzeciwległej kamienicy, gdzie starsza pani karmi resztką chleba wiecznie głodne gołębie?
A może rozdrapane strupy myśli niespokojnych wysiękły na wasze mózgi żółtą i śmierdzącą magmą nienawiści do żony psa i kaszlącego wciąż za ścianą sąsiada, który każdego ranka wyłazi ze swojej zatęchłej nory, nieświeży, brzydki, pomarszczony i wyziewa wam wprost w usta to swoje zgniłe, bezbarwne „dobry siedzie”, po którym jajko na miękko wam później nie smakuje?
No powiedzcie, powiedzcie, czy nie macie jakiegoś swojego niezatapialnego ani w snach, ani w alkoholu guza, który w cieple waszego łóżka, wieczoru każdego szeroko się otwiera i krwi ludzkiej, tkanki obcej zapalczywie żąda, aby dopaść jej i zarazić i zrakowacić i zatruć i zniszczyć i unicestwić.
Który zdolny jest przeleźć przez dziurkę od klucza, przez szparę w podłodze, przez ścianę, lub przez parapet i skoczyć, spaść na obcą, ciepłą, smaczną rozespaniem czaszkę i wgryźć się w tkankę, przeniknąć przez oponę, aż do istoty szarej, by czerwem w niej, smrodem i śmiercią powolną napuchnąć?

No, które z was ma wnętrze główki całkowicie czyste? Które móżdżek milutko różowy, niewinny, zbrodnią sąsiedzką lub rodzinną niezbrukany? Siedźcie, siedźcie sobie tam wygodnie i zagryzajcie obklejone tłuszczem komputerowe myszki lub czipsy z biedronki.
Być może to wasze ostatnie, tak kurtuazyjne kęsy spod których wylezie już tej nocy szczęśliwie donoszona, zachłanna potrzeba rakowienia, fizjologia zniszczenia.
Bo gdy wszystko was już zawiedzie, wiedzcie, że macie przed sobą jeszcze rakunek.

Rakujcie się w parach albo w nieparze,
w windzie tramwaju i w mlecznym barze!
Rakujcie się w środę, albo niedzielę,
w parku, w teatrze, tudzież w kościele.
Na modłę swoją – ojcowie, matki
rakujcie swoje wnuki i dziadki.
Niewiele trzeba by nieść skażenie –
kiedy toksyczne są sny i cienie.
Raczek co dawcą cuchnie nieświeżym,
dobrze roznosi się wśród młodzieży,
słaby kancerek, chyżo się toczy,
gdy świeży karczek w pobliżu zoczy.

Raduj się rakiem, rakuj się kto może,
a Ty nam z góry wciąż błogosław Boże.


O modlitwie

 Modlitwa niczego nie załatwia, nie umożliwia, nie przybliża. Co najwyżej pomaga uświadomić sobie, że czegoś naprawdę chcemy. Ale wszak to też jakaś wartość; wiedzieć, że się czegoś chce, a jeszcze lepiej wiedzieć czego się chce.
Więc módlmy się mocno i módlmy żarliwie. A w każdym razie próbujmy się modlić, aby sobie dostatecznie uświadomić, czego nam brak, za czym dążymy, czego lub też kogo wypatrujemy.
Najlepiej byłoby rzucić się gwałtownie na kolana tam, gdzie miejsce ku temu stosowne i rozpocząć błagania skierowane do wyznawanego lub ulubionego boga o coś, co nam wskoczy z kolan do głowy.
Tak więc – na kolana, a choćby i bez kolan, aby prosić, błagać i zabiegać. A najlepiej w dodatku i ze łzami. A to, co nam się przy tym w słowach zjawi, ujawni swoją wagę, lub w ogóle się ujawni.
A gdy już będzie ujawnione, niech zostanie pochwycone i zatrzymane. Tak, aby można było to w rękach ku oczom obrócić i spojrzeć temu w oczy i odczytać czy spojrzenie ma szczere, jaki posiada nos i usta i czy w ogóle ma jakieś oblicze.
Tak ujawnione i rozpoznane, można zacząć realizować.
Niechaj to będzie dziura w ziemi pod nową grządkę w przydomowym ogródku, lub większa nieco dziura, akuratna pod członki złośliwego sąsiada.
Niech dobrze płatna praca, smukła sylwetka lub doktorat z arabskiej literatury – wszystko jedno.
W ten tylko sposób zrealizować się mogą nasze modły, a przy okazji nabierzemy wiary we własne siły.
A więc na kolana!
No, może za chwilę.
Najpierw wyjdźmy z toalety.

...

O duszy oraz innych peryferiach

Niewątpliwie  mamy dusze.
Wystarczy ustawić z boku światło i popatrzeć pod nogi lub na ścianę gdy akurat przy niej stoimy. No, może to być także płot lub drzewo.
Ona jest z nami nawet wtedy, gdy jej nie dostrzegamy.
Czeka, aby z nas wyniknąć, wychynąć, wysnuć się bezszelestnie.
Byle światełko, świeczka, lampka, latarka i już jest, już się ciągnie, pełznie, skrada za plecami, z boku, albo i z przodu udając, że zna drogę, że wiedzie, przewodzi, prowadzi.
Każdy ma swoją duszę na podorędziu.
Dopóki żyje.
Bo później role się zmienią; ja zostanę jej – duszy mojej – zanikającym cieniem. Czyli wspomnieniem. A ona powstanie, wyprostuje kości, przeciągnie się szeroko i ziewnie – po horyzont i dalej jeszcze, poza horyzont czasu, przestrzeni, materii i antymaterii lub ciemnej energii. A później powróci do swoich, moich rozmiarów, aby coś jeszcze dograć w obrębie mojego ubyłego istnienia, coś załatwić, zamknąć, wyrównać, uzupełnić, dopełnić.
Patrzcie – oto dusza moja – ta pełzająca obok po psiemu, ta przetaczana i przeciągana przez trotuary, kanały, pola i piwnice, ta ubłocona, podeptana, poniżana, zmaltretowana dusza – z bruku powstanie. Odzyska godność, niezależność, autonomię.
Na prawach biblijnych lub koranicznych – wszystko jedno, z prochu, z błota się uniesie, aby trwać dalej, trwać po mnie, choć w związku ze mną. Już nie dialektycznie, ale autonomicznie uniesie kończynę jedną i przestąpi moje istnienie.

Cień wyzwolony ze mnie jak ze sromu, stanie się moim dalej i dłużej. Moim jedynym możliwym dalej i dłużej. A ja – z braku innej możliwości – będę (już teraz jej, a nie jemu) jako mojej głównej, a zarazem jedynej pozostałości – kibicował.
Będę trzymał za nią zimne kciuki, będę jej szeptał (marniejąc wciąż i zanikając), co ma robić, co chciałbym, aby robiła. Bo będę jej pewne rzeczy musiał podpowiadać, do innej, niepełzanej pozycji przystosować. Będę ją uczył ładnie chodzić, kto wie tańczyć może, aby pląsała z innymi duszami, pośród cmentarnych nagrobków i drzew i liści,
w pustych pokojach, na schodach i w tramwajach. Muszę ją tu i tam podtrzymać, podeprzeć, niekiedy też podnieść na duchu.
I wtedy ją zostawię; podchowaną, zaradną, samodzielną. Wtedy i tylko wtedy się ze swoją śmiercią pogodzę i – pomachawszy jej, córeczce mojej najmłodszej – odejdę do nieba, czyśćca, Hadesu, lub do innego, oczekującego mnie ciała. A ona niech trwa, niech cieszy sobą ziemię lub wieczność – gdziekolwiek pójść zechce lub dokąd pójść musi.
Nie wiem, ile ze mnie w niej pozostanie. Ale coś zostać musi, coś, co poniesie moją pamięć, sny, marzenia, nawyki i przyzwyczajeni. Chociaż z przyzwyczajeniami, a jeszcze bardziej z nałogami to byłbym raczej ostrożny. Bo ciężkie są niektóre, zbyt ciężkie jak na moce cienia (zważywszy zwłaszcza jego w zasadzie dwuwymiarowość i niedostatki umięśnienia).

Cieniasem będąc, nie podoła mojemu zamiłowaniu do niektórych potraw i trunków, jak na przykład do jęzorów wołowych, chałwy, czekolady, piwa, wina i kilku innych opornie z zasady trawionych produktów.
Nie może być wszak całkiem wyprana z kolorów, czysta i cnotliwa. Na taką się nie zgadzam. Nie chcę by – wiecznie zamyślona – pomiędzy mgłami pływała i pieśni podniosłe na mój grób wymiotowała. Ma czegoś pragnąć, dokądś zmierzać, czemuś przeczyć, o coś zabiegać. Na tym, lub na tamtym świecie.
Innej duszy nie chcę.
I żądam, aby była kaleka na duszy, jako i ja kaleki jestem . Niech się wstydzi, niech się czasami sobą brzydzi. A niekiedy niech się ku sobie nad wodą pochyla.
Albo z upodobaniem przegląda w kroplach mgły.

A do tego musi zapomnieć jeszcze, że jest bezgrzeszna i że wieczna. Bo tylko wtedy gdy zapomni, może z powrotem czegoś pragnąć. Musi nauczyć się mnie zapominać,
a także zapominać się we mnie. Musi wierzyć – czasami choćby – że ma ciało, a przez to i swój skończony w ciele czas.
Musi zakładać, że jest śmiertelna.
Tylko wtedy może być, a raczej bywać szczęśliwa.
Gdy będzie przy mnie.

Wspomnienia

Kołyszą się w nas, kolebią, telepią, albo płyną, szybują, lub też idą w nas przygarbione na przełaj, w poprzek chwil, które zamarły w drodze do jutra. Chwil, które otarły się o nagle wyrosłe im na drodze wspomnienie i zawirowały i zaczęły spóźniać się za ciałem. Bo biologia idzie w nas nieustannie, wciąż i w jedna stronę, popchnięta kiedyś palcem Entropii, rozsiewając po drodze spróchniałe komórki naszego ciała, zużyte neurony, tudzież wypadłe włosy. Ubywamy, ale — ubywając wciąż i niestrudzenie — stoimy w tej chwili we wspomnieniu, bezpieczni, dawni, wcześni, inni, chociaż my; i oni, i ona i tam i wtedy.
Wspomnienie potwierdza przecież w nas tożsamość, ciągłość nas w nas, upewnia nas, że my tutaj, teraz i w tym otoczeniu, to my tamci, tam i wtedy i że nasze dzisiejsze uczucia są konsekwencją tamtych, ich wynikiem, ich continuum, ich nieuchronnością.
Bo przecież, nawet wspominając, jesteśmy materiałem na następne, na jutrzejsze wspomnienia.
Ale to nie wszystko, bo wspominając to, co wspominamy i jak wspominamy, i dlaczego wspominamy, wpływa na nas, na nasz sposób wspominania nas dzisiejszych, gdy jutro przyjdzie na wspomnienia pora.
Bo wszak wspominamy z jakichś powodów, a nawet przeważnie w jakimś celu. Tak zresztą jak w jakimś celu śnimy to, co śnimy. Napięcie pomiędzy ścianami przeżywanych wrażeń organizuje przestrzeń dla tych snów, które właśnie przychodzą.
To nie przeżyte do końca uczucia i niewypowiedziane słowa wytwarzaja zapotrzebowanie na określone kształty i barwy snów, także snów przeżywanych na jawie, chociażby wspomnień.
Wspomnieniami reagujemy lub odreagowujemy to, co teraz dzieje się w obrębie emocji. Sny i wspomnienia oczekują na dopuszczenie do świadomości, jak widzowie na wejście do sali kinowej. Z tym, że w przypadku wspomnień to, co porusza się przed naszymi zmysłami, wydaje się być świadome.
Granice mogą być jednak płynne, gdy na przykład wspominając, zasypiamy, albo, gdy śniąc budzimy się i nadal smakujemy senne rojenia, dopisując do nich lub uzupełniając te z nich fragmenty  i wątki które były, lub mogłyby być zmienione.
Roimy inność naszego bytu, aby go chronić ku rozpoznawalnemu, bezpiecznemu jutru.

Więzienie zastałej optyki
Marzec 2019.

Należy weryfikować co jakiś czas zastany punkt widzenia.
W tym celu należy zmieniać pozycję ciała, aby z innej strony, pod innym kątem, z innej nieco przestrzeni docierać do nas mogły codziennie oswojone przez nas dźwięki, zapachy i  obrazy.
Odbite od innych niż zwykle przeszkód – ścian, przepierzeń, zasłon, framug, fale dźwiękowe, obrazy, wonie, ruchy powietrza; okazują się być nieco lub mocno inne, aniżeli zwykliśmy je dostrzegać, albo też – właśnie z powodu nazbyt ustalonej pozycji – już ich nie dostrzegać w ogóle. 
Odebrane z innego poziomu, z innego miejsca lub pozycji bodźce, konstatujemy nagle jako inne – bardziej obce, albo odwrotnie – bliższe nam, szersze lub węższe, cichsze albo głośniejsze, barwniejsze lub nagle kolorów pozbawione – różne od wczorajszych, dzisiejszych przed-momentalnych.

Ćwiczyć należy i zaprawiać się w różnorakich technikach patrzenia i patrzeń owych różnych możliwościach. Możliwości owe zaś trzeba nieustannie wymyślać, mnożyć i generować. W tym celu należy siadać, kucać, kłaść się lub stawać na rękach w domu, w sklepie i na ulicy.
Trzeba – głównie dla zaskoczenia samego siebie – wspinać się niespodziewanie na drzewa, wchodzić na dachy i zagłębiać się w miejskie kanały, aby stamtąd, spod odsuniętej kraty albo klapy spozierać na chodnik, obserwować przechodniów, dokonywać oceny pogody i gęstość ruchu pojazdów miejskich. Trzeba w sklepowych wystawach, albo w mieszkaniowych lustrach zmieniać z nagła swoją pozycję, na przykład wbiegać przed zwierciadło, aby przyłapać się na innym, nieznanym sobie wcześniej odbiciu, innym geście i spojrzeniu, na które lustro nie zdąży zareagować. 
Trzeba unikać utartych, zakrzepłych poglądów, mniemań i opinii. Trzeba tropić w sobie i zamazywać wyblakłe krajobrazy, ustabilizowane emocje i uznane za jedynie prawdziwe wspomnienia.
Nic nie może usprawiedliwić wieloletniego grzebania się w tym samym repertuarze wzruszeń, poruszeń i obruszeń; miotania się w skamieniałej rotundzie przebrzmiałych twierdzeń.

Trzeba przeszłość poddawać ciągłej weryfikacji, trzeba w nią wątpić, obśmiewać, kpić z niej i na wszelki możliwy sposób jej zaprzeczać. Trzeba walić w nią głową, kopać i zadawać ciosy pięściami. Należy w nią ciskać kamieniami, strzelać z procy i miotać pod jej adresem obelgi.
Trzeba ją lekceważyć, pomijać, zapominać albo nagle, gdy tego nie oczekuje, przywoływać ją w obręb świadomości, aby w jednym ostrym, bezwzględnym oświetleniu obnażyć w niej lokalne przebarwienia, dłużyzny, niedociągnięcia, przeskoki, konfabulacyjne wygibasy.

Przeszłość winna być nieustannie aktualizowana i od nowa formowana.
Należałoby też przeszłość kształtować już od dzisiaj, od teraźniejszego momentu, dla słuszniejszego, trafniejszego  jutrzejszego nad nią namysłu, a to poprzez kształtowanie kontekstów na nią oddziałujących gdy wyplata się z rzeczywistości, jeszcze nie utytłana w zgiełk pędzących za nią momentów potomnych.
W tym celu należy nieustannie zaglądać ludziom w oczy, aby rozpoznawać ich interpretację wydarzeń i nie pomijając ich,  kształtować swoje własne o współczesności mniemanie, do którego, bez wstydu, odnieść się można będzie w przyszłości.

Wszak przeszłość nieustannie JUŻ się zaczyna.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz